poniedziałek, 30 marca 2015

Sin City



Kiedy tylko zobaczyłam tą kurtkę z pianki pomyślałam - Sin City!
Druga myśl? Idealna do czerwonych szpilek i szminki!
A potem po prostu zobaczyłam w głowie ten zestaw, wpadłam na kilka innych i już wiedziałam, że muszę ją mieć! To ciuch który właściwie nie wymaga wielkiego starania, bo zasadniczo sam "robi całą stylizację". Ja dobrałam tylko dodatki i prostą ołówkową spódnicę, kurtka załatwiła resztę :)
Nie ma w tym jakiejś ogromnej ekstrawagancji, natomiast jestem ja - jest kobieco, wyraziście i z pazurem.

Ci, którzy śledzą mój FB FANPAGE lub INSTAGRAM wiedzą, że to mój wczorajszy strój, na spotkanie z Ewą (wchodzą nam w krew te niedzielne kawy!) oraz Lilly Marlenne, którą nareszcie miałyśmy okazję poznać "na żywo". Drobniutka, urocza osóbka, od razu znalazłyśmy wspólny język. Całe przedpołudnie upłynęło na jedzeniu pyszności w Boulangerie, a potem spacerze po Alejach, gdzie odbywa się kiermasz świąteczny.
Takie niedziele częściej poproszę! :)




Foto Viosna


Kurtka/jacket - NOMMO
Bluzka/blouse - F&F
Spódnica/skirt - River Island
Torebka/bag - H&M
Szpilki/pumps - Laura Piacci
Naszyjnik/necklace -Mohito
Zegarek/watch - Daniel Wellington (15% zniżki na hasło: modaitakietam)

sobota, 28 marca 2015

I shouldn't ...



Większość kobiet wie, co dla nich dobre. Jakiego koloru pomadki powinny używać, jaki fason sukienki nosić, czy farbować włosy na rudo czy też kusić jako platynowa blondynka.
Ja wiem to również. Dlatego ową platynowa blondynką nigdy nie zostanę i zdaję sobie sprawę, że takich spódnico-spodni raczej też nosić nie powinnam! O ile szerokie nogawki z poprzedniego posta w wersji "do ziemi" wyglądają bardzo dobrze, o tyle taka długość skraca sylwetkę. Zwłaszcza, jeśli jest się wzrostu krasnala ogrodowego... :)
Jednak wszyscy lubimy czasem zrobić coś na przekór, choć wiemy, że nie powinniśmy. Nie jestem wyjątkiem w tej materii. Dlatego właśnie taki fason culottes noszę! Bo lubię!

Oprócz spodni nowością jest tutaj również zegarek. Na tym tle mam kompletnego bzika, gdyby nie ceny, miałabym czasomierzy pewnie kilkanaście. Na moje szczęście nie lubię tanich chińskich "jednorazówek" za kilkadziesiąt złotych, ten dodatek powinien być dobrej marki, by służył kilka lat. Co wiąże się z kosztami, dlatego mam "tylko" trzy, ten jest czwarty. Tutaj, w przeciwieństwie do kontrowersyjnych spodni postawiłam na bardzo klasyczny model, właśnie takiego mi brakowało.

Dodatkowo dla moich czytelników niespodzianka - do 30 kwietnia 2015 na hasło: modaitakietam dostaniecie 15% zniżki na dowolny model zegarka na stronie Daniel Wellington.




Zdjęcia Bambi Boho


Płaszcz/coat - Sheinside
Bluzka/blouse - Oasap
Spodnie/trousers - Stradivarius
Szpilki/heels - Laura Piacci
Torebka/bag - Persunmall
Zegarek/watch - Daniel Wellington

środa, 25 marca 2015

Polubić siebie...



Zawsze chciałam być smukłą i wysoką blondynką, najlepiej taką w typie nordyckim, z zimnym, niebieskim spojrzeniem. Patrzyłam w lustro, łudziłam się, że jeszcze urosnę, a włosy zawsze można zafarbować. Tylko oczy pasowały do obrazu siebie, jak stworzyłam. Nie pytajcie na jakiej podstawie, bo nie wiem. Być może jakiejś bohaterki literackiej, bo książki pożerałam wręcz zachłannie odkąd tylko opanowałam sztukę czytania. Być może na podstawie ulubionej bajki z dzieciństwa z serii "Scooby- Doo", gdzie była piękna Daphne, podczas gdy mnie zawsze było bliżej do mądrej i wygadanej ciemnowłosej Velmy, tyle, że bez okularów... W wieku lat nastu inteligencja niekoniecznie była w cenie, raczej liczyła się klasyczna uroda.
Ów okres rozciągał się mniej więcej od podstawówki do liceum. Wtedy też zaczęłam dostrzegać, że są zalety bycia tą "małą czarną i gadatliwą". Mała, a więc niższa od 99% facetów, nie onieśmielająca ich z pozycji wzrostu i w propozycji randki :) Okazało się również, że twierdzenie "mężczyźni wolą blondynki" jest nie do końca prawdziwe... A moja kontaktowość okazała się atutem, bo faceci to też ludzie, lubią czasem po prostu pogadać :)
Zaczęłam lubić siebie.
Dlaczego piszę o tym?
Bo w dzisiejszych czasach samoakceptacja to temat niezwykle ciężki... Ludzie gubią się w tym, jak powinni wyglądać, pozostać sobą czy czy wpasować się w jakiś wzorzec, a jeśli tak to jaki?
Po raz kolejny czytam o forach, które propagują wśród nastolatek anoreksję i głodzenie się, a na przeciwnym biegunie są strony, gdzie dziewczęta głoszą ideę  "kochanego ciała nigdy za wiele".
Z jednej strony atakują nas media, ukazujące ideał urody w typie Aniołków VS - szczupłych, gibkich, z uśmiechem biegających w bikini po hawajskich plażach. Z drugiej są gwiazdy, wyglądające idealnie na czerwonych dywanach i okładkach czasopism, ale z pełniejszą figurą typu J.Lo czy Kim Kardashian. Ikoną według kobiet jest szczupluteńka Anja Rubik, mężczyźni zaś tęsknią za latami 90 ubiegłego wieku, kiedy określenie "supermodelka" było synonimem krągłej Cindy Crawford czy Heleny Christensen.
Bo tak naprawdę, ile ludzi tyle gustów i kreowanie jednego słusznego ideału urody jest po prostu bez sensu. Tym bardziej rygorystyczne podporządkowanie się pod takowy!!!
Kanon piękna zmienia się w zależności od epoki, paleolityczna Wenus z Willendorfu jest mocno zaokrąglona, bo u zarania ludzkości była to oznaka dobrobytu i płodności, z kolei w Starożytności ceniono smukłe, wysportowanej sylwetki. Potem w baroku kobiety znów nabrały kształtów, które można oglądać choćby na płótnach Rubensa. A w czasach współczesnych, wróciliśmy do kultu szczupłości. Co nie znaczy, że za ileś-tam lat to się nie zmieni!

Jak więc wyglądać? Przede wszystkim tak, by dobrze czuć się w swojej skórze! Ale i być ZDROWYM!

Banał? A jednak! Trafiłam ostatnio na FB na takową właśnie stronę propagującą dziewczyny "puszyste". Przejrzałam kilka postów. Ogólne "jechanie" po tych chudych, bo prawdziwa kobieta to krągłości mieć powinna. Tyle, że wiele z tych pań wyglądało po prostu na otyłe, niezdrowo otyłe i nie do końca szczęśliwe... Pomijając już kwestię poprawności społecznej i tolerancji (wolno wyzywać od "szkieletorów", ale od "grubasów" to już nie?) oraz zwykłej kultury... Ale przyklaskiwanie stanowi, w którym tusza obciąża kręgosłup, stawy, serce i cały układ krążenia? To tak jakby na innym forum pisać anorektyczce, że za dużo je i powinna schudnąć.. .I ta i ta prędzej czy później wyniszczy organizm. Rozumiem, że są względy niezależne od nas, zaburzenia hormonalne potrafią namieszać tak skutecznie, iż szybko porzucasz rozmiar 36 i wskakujesz w 46 albo i więcej... Ale te osoby rzadko kiedy szczycą się swoimi kształtami, za to najczęściej ideał "prawdziwej kobiecości" głoszą panie, którym za przeproszeniem tyłka się nie chce z kanapy czy sprzed komputera ruszyć i poćwiczyć, ale piszą zjadliwe komentarze typu "jak to ta Rubikowa wygląda, jak z obozu". Bo tak naprawdę, w głębi serca, zazdrość zżera... Tyle, że "ta Rubikowa" może i według niektórych za szczupła, ale zdrowa, silna, wysportowana...

Jak więc w dzisiejszym świecie akceptować siebie? Jaki wzorzec w życiu przyjąć? Przecież każdy żyje według jakichś wzorców, to otoczenie wyznacza normy. Ale czy warto ślepo wpasowywać się w kanony jakiejś grupy?
Nie ma złotego środka. Sami kształtujemy własny obraz, pomimo, że przez pryzmat świata, w którym żyjemy. Zadajmy sobie pytanie, czy lubimy osobę, na którą codziennie patrzymy w lustrze. Tak po prostu. Czy chcemy coś zmienić, czy też stan obecny jest satysfakcjonujący. Byle bez wymówek i okłamywania siebie, nie musisz wyglądać jak Anja Rubik i nie musisz być krągła jak Kate Upton... Bo one też mają swoje kompleksy, nie tylko Ty. Im też wyskoczy pryszcz, muszą depilować nogi, a żeby wyglądać na okładce świetnie pracuje nad nimi sztab makijażystów i fryzjerów. W sklepie czy na spacerze już nie wyglądają jak z czerwonego dywanu.
Dla Ciebie najważniejsze, byś polubiła siebie taką, jaka jesteś, niezależnie od obowiązującego standardu ale i nie popadając w skrajności. Głodzenie się czy zajadanie smutków to nie wyjście. Najważniejsze jest Twoje zdrowie i dobre samopoczucie, a ideał piękna? Przecież wiesz co sądzę - ideały tak naprawdę nie istnieją :)


A była szansa na typ nordycki!  Niebieskie oczy, włosy jasne, nic tylko rosnąć... :)

Nie da rady, zmieniłam się w kopię Mamusi :) Grzywka forever!

niedziela, 22 marca 2015

Comeback....



Spodnie z szerokimi nogawkami nareszcie wróciły oficjalnie!
Już od zeszłego roku święciły triumfy na wybiegach, m.in. Celine, nosiły je gwiazdy, ale sieciówki dostępne zwykłym śmiertelnikom traktowały po macoszemu. Wprawdzie udało mi się pod koniec lata kupić białe, które już widzieliście na blogu, ale poza tym wciąż królowały rurki. Niestety, nadal moda światowa dociera do nas po roku lub dwóch...
Jednak tegoroczny sezon daje nadzieję, iż wreszcie tą resztę świata dogonimy. Choć trochę! Pojawiły się dzwony, ale też fason culottes (szerokie spodnie do połowy łydki) oraz typowe nogawki wide-leg.
Cieszy mnie to niepomiernie, bo wszystkie trzy fasony posiadam i nie zawaham się ich użyć :)
Dzwony przemycałam w stylizacjach już w zeszłym roku i prorokowałam, że szybko wrócą. Trochę to trwało, ale jest - comeback!
Spódnico-spodnie kupiłam zimą na wyprzedaży, trochę je przerobiła moja niezastąpiona krawcowa Pani Basia, czekają na swoją kolej.
A dzisiaj moja wielka miłość, ten drugi... model z szerokimi nogawkami, który mam :) O białych wspominałam, ale jak pięknie, tak wybitnie letnie. Natomiast owe z fotek nadają się idealnie "na teraz". Ciut grubsze, szare w drobną czarną krateczkę. I kancik. Doskonale leżą, wysmuklają sylwetkę i świetnie wyglądają w wersji zakrywającej buty. A takie spodnie kocham najbardziej, bo przy 160 cm wzrostu wszelkie wydłużenie nóg jak najbardziej wskazane!
Zestawiłam je bardzo klasycznie, z czarną kopertową koszulą i szpilkami. Elegancki zestaw do pracy, na spotkanie biznesowe, a potem kawę ze znajomymi. Sprawdziły się idealnie.






Koszula/shirt - H&M
Spodnie/trousers - New Look
Kopertówka/clutch - PlayWorkCreate
Szpilki/heels - Dune
Naszyjnik/necklace - Diva

środa, 18 marca 2015

ŁoMatkoBoska...



Dokładnie to usłyszałam wczoraj wchodząc do Galerii Jurajskiej. "ŁoMatkoBoska!" rzucone za moimi plecami przez dwie niewiasty jak urocze, tak sądząc po stroju i zgorszonych spojrzeniach - tradycjonalistki. Obie młodsze ode mnie, gwoli ścisłości, żeby nie było, że starsze pokolenie demoralizuję... I nie mam nic przeciwko tradycjonalistom, ale chyba niekoniecznie są to uczucia odwzajemnione...
Jak można, w biały dzień, w czerwonych szpilkach, z ustami jakoby krwią połyskującymi i takowymi paznokciami???????
Odwróciłam się, czy to aby na pewno to "ŁoMatkoBoska" było o mnie. Tak, bez pudła, dwie, wbite jak sztylety w plecy, pary oczu.
Zaśmiałam się w duchu i poszłam dalej. Może nigdy nie widziały czerwonej saszetki na biodra?...
Dalej nie przestanie mnie zaskakiwać, jak odrobina ekstrawagancji (bo to jest odrobina!) działa na ludzi. Kiedyś myślałam, że tylko Częstochowa to tak specyficzne miasto i mniej dziwi na ulicy widok mnicha w habicie niż kobiety w kapeluszu. Teraz wiem, że nie ważne czy to Gdańsk, Wrocław czy Warszawa. Wszędzie taka sama sensacja, jakby ta odrobiona koloru, własnego stylu i "wybicie się" z tłumu były czymś dziwnym. Innym. ZŁYM.
To ja chyba zła jestem :)




Foto by Bambi Boho


Szpilki/heels - Laura Piacci
Jeansy/jeans - Bershka
Koszula/shirt - Stradivarius
Ramoneska/jacket - Choies
Nerka/waist bag - River Island

niedziela, 15 marca 2015

Something borrowed



Nie jestem zwolenniczką pożyczania ubrań.
Ani komuś, ani od kogoś.
Sytuacje sprzed lat, kiedy słyszałam komentarz typu "o masz bluzkę koleżanki X" wyleczyły mnie z tego na dobre. Bo tłumaczenie, że nie ja mam ową bluzkę od X, tylko ona pożyczyła moją, jakoś nie ma sensu i na dłuższą metę jest denerwujące. Poza tym, gdy wieść się rozniosła, przychodziły do mnie dziewczyny z coraz dalszego kręgu znajomych po sukienkę "tylko na jedną imprezę". Miałam wrażenie, że moje ciuchy przestają być moje... Tym bardziej, gdy odkryłam na czymś plamkę czy uszkodzenie. No bo jak udowodnić, czy to ja zrobiłam czy może podczas owego "wypożyczenia" ktoś inny? W momencie, kiedy odsprzedałam mojej koleżance spódnicę, bo w sumie ona ją częściej nosiła, niż ja, doszłam do wniosku, że koniec z pożyczaniem.
W chwili obecnej jest bardzo wąskie grono ludzi, którzy mogą coś ode mnie "wyprosić". Zgadzam się,że kupowanie kopertówki czy naszyjnika tylko na jedną imprezę nie ma sensu. A ja dysponuję takimi gadżetami aż w nadmiarze. Ale osoby te wiedzą, że tego nie lubię i nie wykorzystują możliwości, jeśli naprawdę nie muszą.
To jedna strona medalu.
A druga? Tak jak wspominałam, ja też nie lubię nosić rzeczy, które nie należą do mnie. I tego nie robię, wyjątkiem jest szafa mojej Mamy, ale tutaj ubrania rotują dość często i wymiana jest wzajemna.
Drugim wyjątkiem okazał się Nabil. Płaszcz, który widzicie na zdjęciach pochodzi właśnie z jego szafy, jest autorstwa Jarosława Ewerta. Surowy fason, doskonały gatunek, coś innego, fajnego. Nie ukrywam, że zakochałam się w kolekcji tego projektanta już dawno (TUTAJ) więc gdy Nabil zaproponował, abym na niedzielny spacer pożyczyła jego płaszcz... popukałam się w czoło! Ja i taki fason? Będę wyglądać źle, "opadające ramiona" nie dla mnie. Jednak bloger blogera zawsze namówi toteż zgodziłam się choć zmierzyć. Po czym zamilkłam, założyłam botki i poszliśmy zwiedzać Jasną Górę i Aleje.
Złamałam własne zasady, ale ten płaszcz jest tego wart.




Płaszcz/coat - Jarosław Ewert
Spodnie/trousers - TopShop
Botki/boots - Bershka
Torebka/bag - H&M
Obrączki/rings - H&M